Wojna to czas kiedy to co znamy zmienia się nieodwracalnie. Najważniejsze jest przeżycie, a czasami oznacza to robienie rzeczy, których robić nie chcemy.
Rok 1942. Na drodze Pawła Bujnickiego, mieszkającego we Lwowie płatnego egzekutora AK, staje Bruno Lustenberger - komendant żandarmerii z podkieleckiego Daleszna. Były policjant ma mu pomóc w rozwiązaniu zagadki śmierci jednego z jego podwładnych.
Tytułowe pięć dni to czas jaki Bujnicki ma na znalezienie zabójcy młodego żandarma - w przeciwnym wypadku zostaną podjęte działania odwetowe przeciwko ludności cywilnej. To właśnie presja czasu nadaje ton fabule - każda część książki to jeden dzień i wraz z upływem kolejnych godzin dzieje się coraz więcej - wzrasta ilość podejrzanych i ślepych zaułków, w które kierują śledczego mieszkańcy wioski i pobliskiego dworku. Fabuła jest skonstruowana bardzo przemyślanie, a ujawnienie tożsamości zabójcy, nie jest może zaskakujące, lecz niełatwe do przewidzenia.
Atutem książki Artura Baniewicza są zdecydowanie bohaterowie. Bujnicki jest byłym policjantem żołnierzem, mowa jest także o pewnym epizodzie w wywiadzie. Oczywiście nie jest on kryształowo czysty - zabija na zlecenie AK. Nie dla idei, lecz po prostu za pieniądze. Z tego też powodu popada z nimi w konflikt, który będzie również miał wpływ na dalsze wydarzenia. Jego sposoby przesłuchiwania podejrzanych (np. zabawa w rosyjską ruletkę), czy pokrętny sposób dotrzymywania obietnic też są moralnie wątpliwe. Bruno Lustenberger z założenia powinien być tym złym, prawda? Przecież takie jest nasze postrzeganie tamtego okresu - Polacy walczą z okupantem, który już czwarty rok zajmuje nasz kraj. Tymczasem prawda jest inna. Armia Krajowa powstała ledwie kilka miesięcy wcześniej, nie ma jeszcze odpowiednich struktur w miejscach innych niż większe miasta, uzbrojony jest tylko co któryś z żołnierzy. Ogranicza się też do akcji przeciwko konfidentom i kolaborantom obawiając się akcji odwetowych na cywilach. Bruno jako komendant jest przedstawiony jako stosunkowo pozytywna postać. Wykonuje swoje obowiązki, lecz jednocześnie stara się nie robić nic przeciwko mieszkańcom swojego rejonu. Oczywiście obraca się to przeciw niemu, zwłaszcza fakt, że utrzymuje bliskie kontakty z Ireną - przyjaciółką Bujnickiego, a obecnie żoną jego kolegi, który ją pozostawił z dziećmi. W tym przypadku autor podtrzymuje stereotyp, że źródłem problemów są kobiety. Paweł trafia w sam środek ich układu, ciągnąc za sobą Chaję, Żydówkę, której darował życie w trakcie wykonywania wyroku na współpracującym z nazistami Ukraińcu. Między kolejnymi etapami śledztwa, próbuje wykombinować, jak sprawić, żeby Irena zechciała porzucić Bruna i wyjechać z nim. Jednocześnie zastanawia się co zrobić ze swoją przypadkową towarzyszką. Wątek żydowski jest w historii także istotny, ale ze względu na jego wpływ na rozwiązanie, nie będę tutaj podawać szczegółów. Wystarczy powiedzieć, że ze strachu są zdolni do wielu zachowań, które przeczą obrazowi ofiar wojny i prześladowań.
Andrzej Chyra na okładce oznajmia, że byłby z tej historii dobry film. Zgadzam się z nim, bo w przypadku ekranizacji trzeba byłoby pozbyć się części wątków, bo książka jest zdecydowanie zbyt długa. Rzeczywista akcja zaczyna się około 150 strony, co przy łącznej liczbie 650 stron stanowi mniej więcej 25% książki. Później również jest kilka dłużyzn, ale wynika to raczej ze sposobu ich opisywania, niż istotności dla fabuły. Scena walki też są rozciągnięte, przez co tracą dynamizm.
Podsumowując - dobry kryminał osadzony w wiernie odwzorowanych realiach środkowego okresu drugiej wojny światowej. Trzeba tylko poradzić sobie z nieco rozwlekłym stylem prowadzenia historii.
Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Znak Horyzont.
Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu Znak Horyzont.
Tytuł: Pięć dni ze swastyką
Autor: Artur Baniewicz
Wydawca: Znak Horyzont
Rok wydania: 2016
Stron: 651
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz